Wspomnienia Genowefy Cebeniak rodem z Ulucza

„Najgorszy był strach” — przejmujące wspomnienia wojenne i powojenne Genowefy Cebeniak

Autorem wspomnień, które publikujemy, jest Genowefa Cebeniak (Bury). Urodziła się 8 maja 1936 roku w Uluczu. Obecnie ma 83 lata, od 60 lat jest mieszkanką malowniczej miejscowości Siemiany. Doświadczona tak trudnymi przeżyciami swoje dorosłe życie wypełnia jako społecznik, angażując się we wszystkie ważniejsze wydarzenia wśród lokalnej społeczności.

Wrzesień 1939 roku zastał ją w domu rodzinnym, gdzie mieszkała razem z rodziną. Jej notatki nie są klasycznym dziennikiem, są częściowo niechronologiczne lecz dobrze oddają to, co ludzie musieli przeżyć w czasie wojny i tuż po niej. To bardziej zapis przeżyć zebrany aby zachować pamięć o tych wydarzeniach, aby nigdy już nie powróciły. Dedykowany jest dzieciom, wnukom i prawnukom Pani Cebeniak.

1 września minie 80 lat od wybuchu II wojny światowej. Oto wyjątkowe wspomnienia tamtych czasów widziane oczami małej dziewczynki.

Pani Gieniu, dziękuję bardzo, że zgodziła się Pani podzielić z naszymi czytelnikami jakże dramatyczną historią z lat, gdy była Pani kilkuletnim dzieckiem i młodą dziewczynką. Jak do tego doszło, że zdecydowała się Pani spisać swoje wspomnienia z tego okresu?
— Jak do tego doszło? Nie pamiętam dokładnie kiedy się zdecydowałam, ale do spisania tych wspomnień namówiła mnie moja wieloletnia koleżanka Alina, która niejednokrotnie słuchała moich wspomnień. To dzięki niej zaczęłam własnoręcznie spisywać wydarzenia jakie towarzyszyły mi i mojej rodzinie. Chcę, aby dalsze pokolenia miały coś nie tylko na pamiątkę, ale też aby pamięć o tym nigdy nie zaginęła…

„Historia mojego życia”
Genowefa Cebeniak
ZABRANI NOCĄ

Cały koszmar rozpoczął się, gdy miałam 4 lata. Moich rodziców Niemcy zabrali w nocy, niedługo po wybuchu wojny. Nie obudziłam się, bo spałam razem z moją babcią, a w zasadzie prababcią w komórce, wówczas nie było tak że każdy miał osobne posłanie. Tam Niemcy nie zajrzeli. Rano gdy się obudziłam jak co dzień pobiegłam do mamy. Mama zawsze z rana szykowała gorący kamień na schorzenie jakie miała babcia. Jednak nigdzie mojej mamy nie było. Kilka razy obiegłam cały dom, ale wciąż nie mogłam jej znaleźć. Wtedy wyszedł wujek, nie zabrali go, bo był niepełnosprawny, a takich do pracy nie potrzebowali.
Córciu, mamy nie ma. Pojechała gdzieś, nie wiem gdzie.” – rzekł wujek. Miałam wtedy tylko 4 lata, nie powiedziano mi wówczas co spotkało moich rodziców.

Strasznie się rozpłakałam. Rozpacz trwała jeszcze kilka dni, długo jeszcze chodziłam dookoła domu szukając mamy. Codziennie rano miałam nadzieję, że ją zobaczę. Niestety z czasem musiałam przyzwyczaić się do nowej sytuacji. A ta okazała się być bardzo trudna.

Po tym jak zostałam bez rodziców, bardzo mnie zaniedbywano. Prababcia była mocno schorowana, zajmowała się nami wujenka (bratowa mojej mamy). Była kobietą bardzo niezaradną. Nie do końca sobie radziła z tyloma obowiązkami, brak bieżącej wody, dostępu do lekarzy i wielu innych dziś wydawało by się podstawowych rzeczy. Byłam niedożywiona, miałam wszawicę we włosach i brwiach. Mało brakowało, a bym oślepła. Ktoś przekazał mojej ciotce (siostrze mojego taty), w jakim jestem stanie. Mieszkała ona niedaleko bo 3 kilometry dalej, we wsi, a ja przebywałam na kolonii. Ciotka widząc mój stan krzyknęła:

 „Co wyście z tym dzieckiem zrobili?” Niewiele myśląc zabrała mnie do siebie. Miała ona jednego syna, był starszy ode mnie o 2 lata. Ciocia opiekowała się mną należycie.

Byłam u niej do 1942 roku.

ROZŁĄKA
O tym, co przeżywała moja mama dowiedziałam się dopiero po spotkaniu z nią. Mama codziennie płakała, nie mogąc pogodzić się z tym, że nas rozdzielono. Sama również przeżywała horror. Rodzice byli okrutnie bici przez niemieckie wojsko, mieli się bać, a strach, który towarzyszył im na co dzień był najgorszy. Trafili oni na początku do fabryki produkującej cukier, panował głód i nędza. Do tego ciężko pracowali, byli wykończeni. Potem nastał czas gdy rolnicy zaczęli werbować ludzi do pracy na roli. Niestety tata trafił najpierw do okrutnego gospodarza, który karał swoich pracowników również za to, czemu nie zawinili.

Raz rolnik wypuścił z obory źrebię. Zwierzę było po raz pierwszy na zewnątrz i z radości zaczęło mocno brykać. Na tyle niefortunnie, że skoczyło na płot, gdzie nabiło się na paliki.

Za tę sytuację gospodarz ukarał mojego ojca, bił go po całym ciele, tak okrutnie, że tata stracił wówczas 4 zęby.

Mama trafiła w lepsze miejsce do „bauera Lise” do miejscowości Biesenthal. Był świadkiem, jak moja mama przeżywała rozłąkę ze mną. Komunikacja po kilku miesiącach między moją mamą a niemieckimi pracodawcami była coraz lepsza, więc po jakimś czasie mogła opowiedzieć o tym, że zostawiła swoje 4-letnie dziecko w Polsce pod opieką niewidomej babki. Gospodarz okazał się być bardzo pomocny i powiedział, że najpierw ściągnie tatę do siebie, a następnie postara się mamie pomóc odzyskać i mnie.

Gdy tata był już na gospodarstwie, gospodarz udał się do Arbeitsamtu (urząd pracy), gdzie zatrudnieni byli jego dwaj synowie, w randze oficera. To oni doradzili, że jedynym najlepszym rozwiązaniem byłoby, gdyby mama zaszła w ciążę. Wtedy odesłali by ją na poród do Polski i z powrotem mogłaby zabrać i mnie do Niemiec. I stał się cud, mama wówczas nawet jeszcze nie wiedziała że już oczekuje swojego drugiego dziecka. Krótko przed porodem zjechała na wieś do Polski.

POJEDNANIE
Pamiętam to jak dziś…był kwiecień, mroźny, jeszcze gdzieniegdzie śnieg zalegał. Minęło tyle czasu. Kiedy mama zbliżała się do domu ciotki, ja początkowo uciekłam. Nie poznałam jej w ogóle. Miała na sobie takie brązowe futro, zupełnie inne odzienie niż zapamiętałam u mamy i jakie noszono na co dzień. Wtedy ciotka wpadła na pomysł, aby przebrać mamę w inne ubrania, w „stare ciuchy” jakie kiedyś nosiła i że wtedy mnie rozpozna. I to rzeczywiście podziałało i od tej pory byliśmy już razem.

Mama urodziła syna, a po 2 tygodniach przyjechało po nas wojsko niemieckie. Zabrali również innych mieszkańców wsi. Nagonka była dramatyczna. Każda próba ucieczki kończyła się śmiercią. My dzieci również byłyśmy świadkami tego okrucieństwa. Trafiliśmy do Sanoka, 20 km dalej, skąd wywożono pociągiem ludzi do pracy do Niemiec. Pamiętam jak w Jatryłowie, małej wsi odłamek bomby wpadł do jednego z wagonów. My szczęśliwie siedzieliśmy z przodu składu, tuż przy maszyniście. Mieliśmy nawet zapewnioną opiekę medyczną dla mojego brata Romka. Do dziś mam ten obraz przed oczami, jak uciekaliśmy z pociągu i mijaliśmy porozrywane części ciał. To zbyt drastyczne aby tu opisywać, ale jako dziecko taki obraz musiałam oglądać praktycznie codziennie. Krzyknęłam wtedy z przerażenia. Jeden z wojskowych chciał mnie zabić, wtedy mama zakryła mi usta ręką. Udało nam się przetrwać całą podróż do gospodarstwa, gdzie czekał na nas mój tata. Gdy nas ujrzał zemdlał. Nie wierzył do końca, że uda się nam znów zobaczyć. Okazało się, że w międzyczasie tata musiał podpisać dokument, że w razie jakby moja mama nie wróciła, on zostanie stracony. Tata po czasie dowiedział się, że gospodarz i mamie tę informację przekazał. W końcu byliśmy wszyscy razem.

NA WYGNANIU
Bywało różnie. Wszystkich nas było 8 dzieci w okolicy, ja byłam najstarsza. Kiedy przyjeżdżali Niemcy i brali ludzi do pracy, nikt nie pytał o dzieci, opieka nad nimi spadła na mnie, byłam najstarsza. Miałam wówczas 8 lat, nie wiem skąd wiedziałam co robić – samo przyszło. Mój brat był niemowlęciem, ale po czasie potrafiłam już go nakarmić i przewinąć. Wspierała mnie żona gospodarza, choć pomaganie Polakom było surowo zabronione.

Pewnego dnia zaczął się nalot. Brat spał, nie chciałam by płakał wiec zostałam z nim sama w domu. Reszta dzieci uciekła do schronu. Wpadłam na myśl by uciec do piwnicy. Nagle do budynku spadły bomby niszcząc go zupełnie, jak również część piwnicy w której się ukryłam. Gdy wrócili dorośli załamali się. Szukali dzieci, część się odnalazła, mnie i brata nie było. Uznano ze zginęliśmy przysypani gruzami lub uciekliśmy. Ale instynkt mojej mamy mówił co innego. Ona czuła, ze żyjemy, ze jesteśmy gdzieś blisko. Chodziła cały czas wokół zawalonego domu i nawoływała nas. I w końcu usłyszała mój cichy głos wydobywający się głęboko z piwnicy.Oni tu są, żyją.” – krzyknęła. Wszyscy przybiegli do budynku i odkopali nas. Spędziliśmy tam 3 dni przysypani, bez jedzenia i picia. Brat przez cały czas w tych samych ubraniach, mogą Państwo sobie wyobrazić.
A potem wróciliśmy do Polski…

Powrót do ukochanej Polski… przez piekło

(….) Ale zanim mogliśmy wrócić całą rodziną do kraju musieliśmy przejść dosłownie przez piekło. 

Bauer u którego mieszkaliśmy załatwił szkołę dla dzieci. Uczęszczałam do niej raptem 3 miesiące. Budynek w której się znajdowała szkoła został zbombardowany i znów dzieci musiały wrócić do swoich przydomowych obowiązków. Tata nauczył mnie co prawda czytać i pisać, ale na tym moja edukacja na razie się skończyła. Wojna miała się ku końcowi. Niemcy zaczęli się wycofywać i opuszczali swoje gospodarstwa w popłochu. Bauer Liese wywiózł gdzieś swoją rodzinę, sam jednak wrócił, nie chciał opuścić gospodarstwa. Ludzie pracowali u niego tak jak dawniej. Za to częściej na podwórko zaglądali żandarmi, żeby sprawdzić jak się zachowują robotnicy.
Gospodarz zawsze odpowiadał, że nie ma z nimi kłopotu. Front przybliżał się z dnia na dzień, z godziny na godzinę coraz bliżej i gospodarz
postanowił opuścić swój dom.
– Radźcie sobie sami, ja wyjeżdżam – rzekł i tyle go widziano.

Niemcy pomimo swej nieciekawej sytuacji nie poddawali się. Dalej używali przemocy, zaczęli przymusowo wywozić robotników do kopania okopów lub na rozstrzelanie. Mój tata i jego koledzy ukrywali się w pobliskich lasach. Kiedy do wsi wpadli SS-mani zastali tylko przerażone i płaczące kobiety i dzieci.

– Naszych mężów wywieziono – krzyknęła moja mama i Niemcy dali nam spokój. Niedługo po tym na gospodarstwo przyjechali żołnierze w dziwnych mundurach. Rozmawiali oni dziwnym jak dla mnie niezrozumianym językiem. Przyglądałam się im z podziwem i z zaciekawieniem. Byli to Amerykanie. Dali nam cukierki, wsiedli do swoich wielkich samochodów i odjechali. Zaraz po nich do wioski zawitali Rosjanie. Zaczęły się dziać przerażające rzeczy. Rosjanie jako pierwszy na cel 'obrali’ browar. Pili na umór, a pijani niszczyli wszystko co im wpadło w ręce. Strzelali na oślep, każdy mógł przypadkowo zginąć od postrzału. Niemieckie kobiety, którym nie udało się do tej pory uciec, były gwałcone i zabijane. Baliśmy się wszyscy: my dzieci, dorośli, nawet zwierzęta jakby czuły niepokój i chowały się przed nimi. Panowała wtedy zupełna cisza, ustawało życie.

Niby zwycięstwo, ale działania wojenne jeszcze nie ustały. Rosjanie kazali robotnikom i ich rodzinom zbierać się do wyjazdu, do Polski. Zapanowała ogólna radość, ale i strach, jak tam dotrzeć, kiedy dalej są bombardowania? I wszędzie można napotkać miny. Do tego zaczęłam chorować. Bardzo bolał mnie brzuch. Rodzice martwili się czy nie jest to coś poważnego. Nie było swobodnego dostępu do lekarstw, na szczęście zjawił się we wsi lekarz, który podał mi jakiś specyfik, po którym poczułam się lepiej i można było ruszać.

Po spakowaniu skromnego dobytku wyruszyliśmy w drogę. Po kilku dniach podróży zatrzymaliśmy się w jakiejś wsi, której nazwy już nie pamiętam. Rosjanie kazali nam zamieszkać w opuszczonym folwarku. Rodzice i inni pracownicy rolni musieli zająć się bydłem, które miało zostać w późniejszym czasie przetransportowane do Rosji. Znów musiałam opiekować się młodszym braciszkiem, bo mama i tata godzinami ciężko pracowali. Mieli za zadanie karmić świnie, krowy i konie, zbierać siano z pola i dbać o ogród, dzięki któremu było co jeść. 

Pewnego pamiętnego dnia mama wchodząc w oborze po siano tak niefortunnie stanęła, że z ogromnej wysokości runęła prosto na goły beton. Do dziś myślę, że czuwała nad nami opatrzność Boża, że przy tej sile upadku mama nie zginęła. Bardzo mocno krwawiła, przeraziłam się widząc ją w kałuży krwi i nie dającej żadnych oznak życia. Zjawił się rosyjski lekarz, który widząc w jakim mama jest stanie, sądził, że niewiele da się tu coś zrobić. Kazał przenieść mamę delikatnie do domu i nie ruszać, cały czas pozostawała nieprzytomna. Następnie nakazał wszystkim opuścić pokój. Pojawiła się sanitariuszka. Podała mamie jakiś zastrzyk, również w kolejnych dniach. Nadal jednak nie odzyskiwała przytomności. Bardzo chciałam, żeby się obudziła, jak tylko nikt nie widział przemywałam jej twarz wilgotną szmatką. I stał się cud, mama odzyskała przytomność. Jakże wszyscy się cieszyliśmy. Mama straciła pamięć, nie wiedziała co się wydarzyło, ale powoli wracała do zdrowia. Lekarz był bardzo zdziwiony, nie dawał jej żadnych szans. Powiedział wówczas do mnie – Ty dzieciaku, uratowałaś swojej matce życie.

Wreszcie mogliśmy ruszyć w stronę Polski. Rosjanie popędzali nas jakby się paliło, nie pozwalając nam zabrać czegokolwiek z naszego i tak skromnego dobytku. Nagle robotnicy przestali być potrzebni. Po drodze widać było ogrom zniszczeń, zbombardowane domy, sklepy, fabryki, część niszczyli Niemcy, resztę Rosjanie. Brakowało podstawowych rzeczy, przede wszystkim żywności. Wszędzie można było napotkać miny, panował nieustanny strach, lecz mimo tego marazmu tata ciągle mi mówił, abym nie zapominała o Bogu. Swoimi słowami umiał mnie pocieszyć. Cieszyłam się, że w Polsce razem z bratem zaznamy w końcu odrobinę szczęśliwego dzieciństwa. Niestety nasza droga do domu była dopiero początkiem gehenny. Panował głód i strach, dookoła słychać było strzały.

Jechaliśmy starym wozem, ciągnionym przez ranne konie. Wzdłuż drogi po obydwu jej stronach nawarstwiały się stosy ciał. Widok, do którego my dzieci musieliśmy przywyknąć, choć bardzo długo po powrocie jeszcze mi się śnił po nocach. Towarzyszyli nam Rosjanie, po drodze trafiliśmy na gorzelnię. Siłą Rosjanie wyłamali zamknięcia i rozpoczęli dosłowną libację. Jednemu z nich wódka zapaliła się w przełyku. Do dziś pamiętam ten dym. Oprócz naszej trójki dzieci stała z nami Niemka, która cudem ocalała i uciekała razem z nami. Wiedziała, że uratować mu życie może tylko mleko lub … mocz. Mleka nie było. Wiem jak to brzmi, ale tym uratowała jemu życie. Jednak jego kompani zaczęli się z niego śmiać, że Niemka „nasikała” na Rosjanina. I ten niewiele myśląc wpakował’ w jej ciało cały magazynek. Nie miała żadnych szans. To wszystko stało się przy nas, przeraźliwie płakaliśmy, bardzo ją lubiliśmy. Pojechaliśmy dalej.

Oprócz Romusia i mnie na wozie były również inne dzieci. W sumie było nas siedem rodzin, dołączały inne wozy. W pewnym momencie koń nastąpił na minę. Usłyszałam niewyobrażalny huk i wyleciałam razem z innymi dziećmi w powietrze. Padł jeden z koni, ale nie to było najstraszniejsze, zginęła moja koleżanka, która siedziała z mojej prawej strony, 8-letnia Marysia. Krzyk jej matki do dziś dzwoni mi w uszach. Przypomniałam sobie wtedy słowa taty: – Dzieci, siadajcie jak najdalej od konia.

Reszta dzieci cudem ocalała. Od wybuchu i upadku byliśmy tylko poobijani i na 2 tygodnie straciliśmy słuch. Nic nie słyszałam. Tata się przeraził, że już tak zostanie, ale nagle słuch powrócił, u brata też, choć doznał głębokiego szoku i zaniemówił na długi czas. Często odczuwaliśmy silne bóle brzucha, to pewnie od nieustanego stresu. Nad niczym jednak człowiek nie mógł się rozczulać, trzeba było ruszać w dalszą drogę…

Wojsko ostrzegało nas, aby uważać na miny

— Mijające wojsko nieustannie ostrzegało nas, aby uważać na drogach na miny – wspomina Genowefa Cebeniak z Siemian (gm. Iława). Publikujemy dziś trzecią część jej niezwykłych, momentami bardzo tragicznych i poruszających wspomnień z okresu wojennego i powojennego.

— Mijające wojsko nieustannie ostrzegało nas, aby uważać na drogach na miny – wspomina Genowefa Cebeniak z Siemian (gm. Iława).

(…) Po tym tragicznym wydarzeniu, jakie miało miejsce na naszych oczach, nie mogłam dojść do siebie. I ten straszny widok mojej koleżanki, która po wybuchu miny leżała martwa tuż obok mnie i ten przeszywający uszy krzyk jej mamy… miała tylko ją, jej mąż zaginął po wywiezieniu przez Niemców. Wszystko to doprowadziło jak już wspomniałam do blokady mowy u mnie i u mojego brata. Trwało to bardzo długo, pamiętam, że rodzice rozmawiali z nami „na migi”. Coraz częściej odzywał się ból brzucha i omdlenia. To były trudne czasy, takie dolegliwości należało twardo znosić, nie zawsze był czas i możliwości, aby się nad takimi dolegliwościami rozczulać.

Pomimo całej tragedii jaka nas spotkała należało ruszać w dalszą drogę. Mężczyźni poszli szukać koni, których nie brakowało na łąkach dookoła nas. Większość z nich była ranna, wystraszona, ale zawsze udało się wśród nich znaleźć te, które nadawały się do ciągnięcia wozów. Mijające nas wojsko nieustannie ostrzegało nas, aby uważać na drogach na miny. Pomimo codziennego widoku zabitych, rannych ludzi, rozpaczy, nie uodporniłam się na widok stosów ciał, których nie zdołano jeszcze pochować i ten potworny zapach unoszący się wokół nich…

Mój tata i inni mężczyźni znaleźli konie i dwa nowe wozy, do nich przyczepili wózki i ruszyliśmy dalej. Niestety, ze mną było coraz gorzej. Byłam bardzo słaba, ciągle wymiotowałam, bardzo bolał mnie brzuch. Jak się okazało wśród osób idących razem z nami był lekarz. Jednak oprócz tego, że mnie zbadał niewiele mógł zrobić, nie było żadnych leków, nie było nawet innych podstawowych produktów… Mijaliśmy wiele zniszczonych miejscowości, zbombardowanych w całości przez wojska rosyjskie. Straszne spustoszenia zostawiały wojska rosyjskie, ale i nie tylko one. Jechaliśmy już dosyć długo, zaczął padać deszcz, zapadła noc, więc poruszaliśmy się trochę wolniej. W pewnej chwili konie zaczęły parskać i nagle cofać się. Tata zapalił zapałkę, spojrzał do przodu i wręcz zdębiał.

Kanał
Staliśmy nad wielką wodą, nad wielkim kanałem. Natychmiast krzyknął do ludzi aby się cofnęli, gdyby nie reakcja koni, moglibyśmy wszyscy spać ze stromego pobocza i utonąć. Musieliśmy zaczekać do rana. Tata zaczął głośno płakać gdy przy dziennym świetle zobaczył gdzie jesteśmy, co to za woda. Kanał był ogromny, z odpowiednio dużym mostem, który jednak był zbombardowany. Należało poważnie przemyśleć jak bezpiecznie przeprowadzić wozy z wyposażeniem i ludzi, w tym osoby starsze i dzieci. Byłam bardzo chora, mama bała się, że nie wytrzymam tej podróży. Jednak los nam sprzyjał. Pan Bóg miał inne plany wobec mnie.

Na drugi dzień gdy nieco mi się polepszyło, zaczęliśmy przeprawiać się przez ten most. Wcześniej szukano innego przejścia, lecz jedyna droga jaką dostrzegli była zaminowana. Wozy rozebrano na części, każdy brał worki i osobiste rzeczy. Przyszła kolej na dzieci. Pamiętam ogromny strach i pisk oraz płacz wielu z nich. Most był bardzo zniszczony i cały w dziurach. Dorośli zawiązywali dzieciom oczy aby przenieść je bezpiecznie na drugą stronę wody. Ja, 12-letnia Zosia i nasz kolega Józek nie daliśmy zawiązać sobie oczu, pokonaliśmy to przejście, strach nas nie dopadł.

Po przeprowadzeniu osób i mienia pozostały jeszcze konie. Jak zwykle do najgorszych i niebezpiecznych prac nie było chętnych, zgłosił się więc mój tata. Rozebrano konie z uprzęży i tata próbował przejść z nim na drugą stronę. Nie udało się, koń runął do kanału, o mały włos nie pociągając za sobą mojego ojca. Zapanowała panika, ludzie krzyczeli. Koń wpadł między żelazne słupy, był poobijany ale jakimś cudem nic poważniejszego mu się nie stało i mógł wydostać się w stronę brzegu. Natychmiast kobiety zaczęły nawoływać go, kusząc chlebem. Podziałało, zwierzę bezpiecznie trafiło na ląd. Drugiego konia od razu wprowadzono do kanału i udało się go również przeprowadzić na drugi brzeg. Ponownie złożono wozy i przygotowano całość do dalszej drogi. Gdy wszystko było gotowe, tata uklęknął na ziemi, przy okazji każąc wszystkim klęknąć i się pomodlić. Nie wiem czy wszyscy byli wierzący, ale pamiętam, że każdy przycupnął na błocie i jednocześnie płacząc i modląc się dziękowali za ocalenie.

Podróż trwała jeszcze dłuższy czas, mijaliśmy zniszczone wsie i miasta, opuszczone dworce, porozbijane wagony. Po drodze napotkaliśmy konie oraz wozy, więc wszystko z wózków trafiło na wozy i w zwiększonej liczbie wozów ruszyliśmy dalej. Ludzie mówili, że zbliżamy się do Poznania, zapanowała ogromna radość. Ludzie zaczęli się obejmować, uśmiechać, całować dzieci i bliskich. Wreszcie dotarliśmy do dworca w Poznaniu. Tam – wielki chaos. Jest bardzo dużo rosyjskich wojsk, praktycznie wszyscy pijani. Podszedł do nas jeden z oficerów i zażądał dokumentów. Nasi ludzie mówią, że wracamy z Niemiec z przymusowych robót. Na to oficer zaczął przy nas niszczyć nasze dokumenty mówiąc, że nie będą już nam potrzebne. Następnie zaczynają rozwiązywać konie i wozy. Przejmowali wszystko co tylko im się podobało. Miałam wówczas lalkę, którą znalazłam w podróży. Oficer śmiejąc się wyrwał mi ją z rąk i rozbił o wagon, twierdząc ze to również nie będzie mi potrzebne. Rozkazali nam wsiąść do pociągu, do wagonów towarowych oczywiście. Każdy miał jechać w swoją stronę. Pożegnaliśmy się z rodziną z Poznania i pozostałymi towarzyszami podróży i ruszyliśmy każdy w swoją stronę. My oczywiście do Sanoka.

Sanok
Sanok, to największa miejscowość znajdująca się blisko mojej rodzimej wsi, gdzie ja oraz większość członków mojej rodziny się urodziła. Nasza wieś ULUCZ, liczyła przed wojną 460 numerów, była oddalona od miasta Sanok o 23 km. Była to największa wieś osiedlona nad rzeką San. We wsi była szkoła, sklepy, które prowadzili Polacy i Żydzi. Były dwie cerkwie i jeden kościół. Jedna z cerkwi pochodzi z XVI w., to już zabytek. Rodzice odnaleźli nasz zniszczony dom, wszystko dookoła wydaje się znajome.

Tata spotkał znajomego, którego poprosił o użyczenie konia. Mieliśmy dojechać do rzeki, stamtąd byśmy już jakoś sobie poradzili, może byłaby jakaś łódka. Podczas drogi rozmawiano o sytuacji w „tamtych stronach”, znajomy pytał czy rodzice nie dostają jakichś wiadomości. Niestety rodzice o niczym nie wiedzieli, no bo i skąd mieliby posiadać jakieś informacje. Znajomy ostrzegł nas, że po drugiej stronie rzeki tworzą się groźne bandy, różnej narodowości. Niestety okazało się to prawdą.

Po przekroczeniu rzeki, gdy jechaliśmy lasem, nagle wyskoczyli wojskowi. Rozmawiali po polsku, a inni po rosyjsku. Splądrowali to co cenniejsze, z tego co w ogóle nam jeszcze zostało. Zdjęli nawet buty z taty stóp, bo były całe, a dali mu stare i porwane. Ustawiono wszystkich pod drzewem, w rodziców wycelowano broń. Domagano się dokumentów. Zaczęliśmy z bratem bardzo mocno krzyczeć. Wszystkie dokumenty poprzednio zniszczyli wojskowi. To chyba cud, bo przekładając pozostałe nam rzeczy osobiste tata znalazł ostatni ocalały dokument.

To nas uratowało przed śmiercią. Tata wytłumaczył, ze nasze metryki są w Uluczu, dokąd zmierzamy i że to jest nasza rodzinna wieś. Wtedy jeden z żołnierzy podszedł do taty i zapytał czy wie jaka jest tam teraz sytuacja. Wsie za wodą są spalone, ludzie wymordowani, Cerkiew spalona, ksiądz grekokatolicki wraz z rodziną zabici. Puszczono nas wolno. Ktoś podwiózł nas do kuzyna ojca i tam dopiero rodzice dowiedzieli się całej prawdy, co tu się dzieje, że zaczyna się następny horror. Tam odpoczęliśmy.

Kuzyn za dwa dni odwiózł nas nad rzekę. Widzieliśmy za dnia naszą spaloną wieś, zniszczone domy, jednak odczuwaliśmy również radość z tego, że jesteśmy u siebie. Był wówczas koniec żniw, ludzie krzątali się tu i ówdzie. Jakimś cudem o tym że tam jesteśmy dowiedziała się taty siostra. Nad rzeką zebrały się tłumy ludzi. Wszyscy zaczęli się radować, że udało się nam spotkać. Niezwykła radość ogarnęła nas wszystkich, trudno mi nawet to uczucie jakie mi towarzyszyło opisać. Pełna szczęścia zapytałam o babcię, która była mi bardzo bliska. Okazało się, że czekała na nas przed domem. W tamtej chwili zapomnieliśmy na moment o tych strasznych, traumatycznych latach.

Długo rozmawiano, dorośli, dzieci o swoich przeżyciach. Niestety okazało się że u babci nie ma dla nas miejsca, bo przygarnęła cztery inne rodziny. Wszystkie dostępne budynki i piwnice były zajęte. Dom babci mojej mamy również był spalony. Pewnego ranka wpadło wojsko rosyjskie, pozamykało wszelkie drogi ucieczki i podpaliło budynek. Jakimś cudem, z poważnymi oparzeniami ciała wydostał się na zewnątrz mój wujek, który opiekował się babcią. Ta niestety spaliła się żywcem. Kolejny horror miał się zacząć, a nam się wydawało, że u siebie będziemy bezpieczni…(…)

Mój mały braciszek umierał na rękach taty i na naszych oczach

 (…) Rozpoczął się kolejny horror, tyle że tym razem na ojczyźnie. Gdy ciocia opowiedziała rodzicom jakie rzeczy mają tu miejsce, że utworzyły się bandy różnych narodowości, grasujące nocami i plądrujące mieszkańców wsi z wszystkiego co cenniejsze. A w tamtych czasach ludzie naprawdę mieli niewiele, wszystko było na wagę złota, żywność, odzież… Natomiast w dzień wjeżdżają wojska polskie, niby polskie, bo niekiedy oficerowie wydają rozkazy po rosyjsku. Ludzie żyją w ciągłym strachu, nie wiedzą komu ufać, a komu nie, kto swój a kto obcy.

Tragedia w rodzinie
Nie wiem czy wówczas mieliśmy możliwość ruszyć w jakieś inne miejsce, tylko gdzie byłoby bezpieczniej? Rodzice nie chcieli, po prostu nie mieli wyboru i postanowili zamieszkać na kolonii, bo tam stały jeszcze dwa opuszczone domy, splądrowane z wszystkiego. Ich mieszkańcy dawno pouciekali, w obawie o swoje życie. Domy usytuowane były tuż przy lesie, co stwarzało pewne niebezpieczeństwo. My jednak tam zostaliśmy.

Pamiętam jak mama rozpaczała po utracie bliskich. Tak bliskich, bo niestety po dwóch dniach od podpalenia domu zmarł również ciężko ranny brat mojej mamy. Wujek zdążył jedynie opowiedzieć o tym okrutnym wydarzeniu. Otóż dom babci został spalony przez wojsko, ponieważ uważano, że są tam bandyci, i że mają broń i dużo amunicji. Nie sprawdzili nawet, że w budynku oprócz chorej, niewidomej babci mieszkają tylko mój wujek z żoną i dwójką dzieci. Rodzina wujka na szczęście wyjechała do swojej rodziny do Ulucza.

Wiele osób pytało mnie skąd znam te wszystkie szczegóły? Zdążył nam je przekazać wujek, który poparzony i ciężko ranny wydostał się z płonącego domu i dotarł do najbliższego sąsiada, który był akurat na polu. Jeszcze przed śmiercią zdołał opowiedzieć co spotkało jego i babcię. Prosił, aby ten przekazał to żonie i rodzinie. Po dwóch dniach zmarł, na skutek odniesionych ran. Może gdyby był w pobliżu lekarz miał by jakieś szanse na przeżycie. W tamtych czasach jednak nie było żadnej opieki, tym bardziej na wsi. Wydarzenie to spowodowało, że we wsi Ulucz mówiono o tym, że to wojsko musiało spalić ten dom, sądząc, że jest kryjówką bandy. A zamiast bandy i broni spalono w nim zwykłych ludzi, moją rodzinę. Pamiętam nawet, że było na tablicy ogłoszenie w tej sprawie.

Powrót do normalnego życia
Zamieszkaliśmy już na dobre na kolonii, w jednym z ostatnich domów, jakie jakoś ocalały grabieże. Ciocia ze wsi wspierała nas jak mogła, przede wszystkim żywnością, choć sama niewiele jej miała. Mimo całego okrucieństwa otaczającego nas, ludzie bardzo sobie pomagali, dzielili się tym co było. Ciocia była w
dobrej sytuacji bo miała jeszcze krowę i klacz. Tata zaczął orać ziemię, ludzie dali zboże pod zasiew, ktoś przyniósł kurę, ktoś masło, inny ziemniaki i mąkę na chleb.

Zbliżała się już późna jesień, tata posiał zboże, aby na przyszły rok było co jeść. Kiedy rodzice pracowali poza domem, my dzieci zostawaliśmy same w domu. Byłam już duża, miałam wtedy prawie 10 lat. Rodzice szukali wszędzie zatrudnienia, aby przetrwać. Częstym zajęciem było wówczas młócenie zboża cepami. To była ciężka praca, często byli poza domem do późnej nocy. Należało też zadbać o opał. Zbliżała się zima, a rodzice nie mieli czym opalać dom. Codziennie chodzili do lasu po i zbierali chrust i konary, które zwozili wozem do domu. Nadeszła zima. Szkoły nie było, sklepów również, do miasta daleko. Do tego obowiązywał absolutny zakaz poruszania się. Udało nam się jakoś przetrwać tę zimę, była sroga, ale jakoś przeżyliśmy.

Wiosna 1946 rok
Wiosna była biedna, ale wyjątkowo spokojna. Oczywiście nadal trwały naloty wojska, ale ludzie zaczęli się do tego przyzwyczajać. Podczas jednego z ataków podpalają dom mojej cioci, cudem udaje się jej i jej rodzinie przeżyć. Ciocia zamieszkała u kuzynów, natomiast do nas sprowadziła się rodzina Państwa Soleckich, w sumie cztery osoby. Mieli oni dwóch synów, starszych ode mnie.
Dom w którym mieszkaliśmy należał do ich kuzynów i tak zamieszkaliśmy razem. Do dyspozycji mieliśmy trzy izby, cztery osoby od p. Soleckich, nasza czwórka i starszy, osiemdziesięcioletni pan, którego rodzina nie zabrała ze sobą. Moi rodzice postanowili się nim zaopiekować. Niestety starszy pan był schorowany i nie doczekał do Wielkanocy.

Jak chowano wówczas ludzi? Zazwyczaj bez księdza, w przypadkowym miejscu. Po jego śmierci mieszkańcy wsi zaczęli chorować na tyfus. Najpierw zachorował nasz sąsiad, po nim moja mama. Proszę sobie wyobrazić, we wsi nie ma lekarza, brakuje leków, a do szpitala nie można jechać bo jest zakaz przemieszczania się. Sąsiad nie przeżył choroby, na Wielkanoc, zamiast skromnych świąt, był pogrzeb. Baliśmy się bardzo o mamę. Jej organizm, choć wycieńczony, okazał się na tyle silny aby przetrwać chorobę. Bardzo się nią opiekowaliśmy, zabiliśmy nawet ostatnia kurę, aby ugotować pożywny rosół.
Robiliśmy wszystko co w naszej mocy, aby mama przeżyła. Miała przecież dla kogo żyć. Mama pomału wracała do zdrowia. Bardzo wypadały jej włosy.
Pamiętam, że ktoś zdobył naftę. Jak się okazało przyniosła ona dwie korzyści, powstrzymała wypadanie włosów oraz pomogła pozbyć się strasznej wszawicy. Wszy były nie tylko we włosach, ale i na ubraniach, nie było wówczas mydła czy proszku by porządnie wyprać ubrania. Ubrania prano wówczas w popiele.

Ludzie byli niespokojni
Wiosna w pełni, ludzie zabrali się za prace rolne, rodzice dostali od cioci cielaka, mój chrzestny obiecał im źrebaka. Niby wszystko było w porządku, ale czuje się że jest coś nie tak, ludzie są niespokojni. Wieś Ulucz była jedną z najliczniej zamieszkałych. W Uluczu zawsze dużo się działo i tak pewnego dnia wpadło wojsko, bardziej rosyjskie niż polskie i zaczęło się masowe wysiedlanie do Rosji. Przybiegła do nas ciocia na kolonie aby się pożegnać w imieniu całej rodziny, zabrali już babcię na wóz i oni również zmuszeni są jechać. Ciocia poprosiła, aby tata zabrał klacz i krowę bo oni nie mogli nic ze sobą zabrać.

Nie potrafię opisać tej rozpaczy jaka towarzyszyła mi podczas rozstania z ciocią. Wszyscy płakali, ciocia prosiła tatę, aby nie zbliżał się do wioski, bo i nam będzie groziła wywózka. Tata nie posłuchał jej i podszedł pod wieś. Widział to wszystko, jak pakowano ludzi na samochody, słychać było płacz i krzyk. Gdy do nas wrócił wpadł w histerię. Płakał, że przez ostatnie pięć lat musiał przeżyć straszne upokorzenie wojny, a teraz traci swoją ukochaną mamę i jedyną siostrę. Przecież poza nimi nie miał nikogo ze swojej rodziny. Pytał nawet dlaczego Niemcy go nie zabili.

Pomału otrząsnął się z największego szoku, ma przecież żonę i dzieci, ma dla kogo żyć. Czas leczy rany, na pewno można było sobie pomóc ciężko pracując. Wtedy się nie myślało o najgorszych obrazach minionych lat. Trzeba było zadbać o rodzinę. Po wysiedleniu długo nic się nie działo. Tata pracował na roli i u nas i u cioci, było ciężko, ale tylko podczas pracy mógł psychicznie odpocząć i nie myśleć gdzie jest teraz jego rodzina.

Najdroższa nam istota…
Zaczął się następny horror, jakby nieszczęścia w naszej rodzinie było za mało. Zaczęła się następna tragedia w naszym domy, otóż mój młodszy braciszek, który miał wówczas trzy lata zachorował na dyfteryt. Tak jak w przypadku innych chorób, brakuje leków, nigdzie w okolicy nie ma lekarza. Nie ma żadnego ratunku, nie wolno nikomu ruszyć do miasta do szpitala. Wszędzie było wojsko, zabito by nas przy jakiejkolwiek próbie opuszczenia miejscowości. Brat umiera na rękach taty i na naszych oczach. Najdroższa nam
istota, tego nie da się opisać.

Mama była ciągle nieprzytomna z rozpaczy. Cały ciężar dbania o dom i rodzinę spadł na tatę. Również pochówku. Na pomoc przyszli sąsiedzi, pomogli nam pochować braciszka. Jak pisałam bez księdza, bez wsparcia duchowego… straszne. Trzeba było się otrząsnąć i żyć dalej.

Nadszedł maj 1947. Mam już jedenaście lat i chodzę do szkoły

 (…) Śmierć mojego braciszka zmieniła nas wszystkich. W tych jakże okrutnych czasach była to dla nas ogromna tragedia. Minęło kilka tygodni zanim udało się nam choć trochę otrząsnąć po śmierci brata. Zaczęło nachodzić nas coraz częściej wojsko, po nocach, strasząc, że spalą nasz dom. Byliśmy przerażeni. Do naszego domu, jak już wcześniej pisałam, wprowadziła się jakiś czas temu kobieta z synami.

Zastraszona wyprowadziła się wraz z rodziną do wsi Groszówka, my zaś zostaliśmy sami na tej kolonii. Obawa o życie naszej rodziny powoduje, że tata zabiera nas do wsi. Mieliśmy wprowadzić się tam gdzie mieszkała ciocia. Domu wprawdzie nie było, lecz ostała się piwnica. Nieważne w jakich warunkach, ważne że bardziej bezpieczni. Tata wybił otwór w ścianie i wstawił tam okno. Następnie skonstruował komin i wstawił jakiś piecyk. W takich warunkach zastała nas zima a potem wiosna. Regularnie kontrolowały nas wojska, nie wiem nawet jakie.

Pamiętam któregoś wiosennego poranka, kiedy wszyscy jeszcze spali, wpadli żołnierze i kazali okazać nam dokumenty. Tych nie posiadaliśmy oprócz „Kennkarte” ( karta rozpoznawcza – dokument tożsamości wydawany obligatoryjnie przez okupacyjne władze niemieckie). Po okazaniu tej karty oficer obwieszony medalami wziął dokument do ręki i go podarł, zaś tatę zaczął okładać pięścią gdzie się da. Bardzo z mamą płakałyśmy, jeszcze bardziej gdy oficer rozkazał tacie dołączyć do reszty mężczyzn stojących na zewnątrz. Byli oni równie mocno poturbowani jak tata. Bałyśmy się z mamą, czy zobaczymy się jeszcze z tatą.

Gdy wrócił po trzech dniach mówił, że zagnano ich do wsi Żohatyń, oddalonej od nas o ok. 15 kilometrów i tam w kuźni ich przesłuchiwano. Przy tym okrutnie ich torturowano, wybijano zęby i okaleczano na wiele innych okrutnych sposobów. Pamiętam do dziś naszą radość z tego, że znów jesteśmy razem. Tata był potwornie obolały, na całym ciele, mówił, że najgorsze było to, że wojskowi, którzy ich tak potraktowali to byli ‘nasi’ choć, więcej mówili po rosyjsku niż po polsku. Najważniejsze jednak, że byliśmy znów razem.

Przesiedlenia
Nadszedł maj, rok 1947. Kolejne wysiedlenie. Nikt nie wie dokładnie co się dzieje, ja nadal nie chodzę do szkoły, gdyż nigdzie w okolicy się one nie tworzą. A dalsze przemieszczanie się jest zabronione. Mam już jedenaście lat. Rodziców ogarnął strach, wiedzieli już, że będzie wysiedlenie, nie wiedzą tylko gdzie. Oby nie na Sybir.

Jakimś cudem tata dowiedział się w tajemnicy, że nas wywiozą na ziemie odzyskane. No i stało się, wysiedlono wszystkich ludzi z okolicy. Nas przewieziono do wsi Chełmżyca, w sumie 11 rodzin. Zakwaterowano nas w świetlicy, spaliśmy na słomie jak śledzie przez trzy dni. Wojsko dowiozło nam po trzech dniach jedzenie i znów nas podzielono. Mnie i rodziców zawieziono do Redak. Tam tata pracował u gospodarza, który na nazwisko miał bodajże Masterna. Pracę wykonywał głównie na polu, przy koniach, ja zaś zatrudniona zostałam do opieki nad dwuletnim chłopcem.

Moja mama trafiła w inne miejsce, do wielopokoleniowej rodziny, do p. Kasprzak, również pracowała na roli. Ja niestety długo tam nie przebywałam, bo znów poważnie zachorowałam na tyfus brzuszny. Straciłam przytomność i w tej sytuacji zawieziono mnie do szpitala. W tym czasie wysiedlano kolejnych Niemców z tych terenów i utworzyły się wolne miejsca (PGR-y). Nas wysiedleńców zaczęto do takich miejsc przewozić do pracy. Osiedlono czternaście rodzin podczas tzw. akcji Wisła, w tym moją rodzinę. Majątek na który trafiliśmy nazywał się Droczyn, z niemieckiego Drauzen, obecnie miejscowość nazywa się Ulnowo. Przez ok. 2 miesięcy byłam w szpitalu, który mieścił się wówczas w Suszu. Do ‘domu’, jeśli można tak to nazwać, trafiłam już do Ulnowa.

Szkoła
W tym momencie rozpoczął się nowy rozdział w moim życiu, moje nowe życie. Wreszcie zaczęłam chodzić do szkoły. Trafiłam do klasy drugiej, umiałam wtedy już czytać i pisać, a nawet liczyć, nauczył mnie tego mój tata. Niestety nie wszystkie dzieci w moim wieku mogły liczyć na jakąkolwiek naukę w domu. W szkole było nas trzydzieścioro, uczyła nas wspaniała nauczycielka, pani Mondzieleska, o ile dobrze pamiętam jej nazwisko.

Nie była to typowa szkoła, jakie dziś widzimy w miastach. Był to mały domek, w którym kiedyś mieszkał niemiecki ogrodnik. Teraz mieszkała tam nasza wychowawczyni. Tam udało mi się dokończyć czwartą klasę, nie do końca z naszą panią, która niestety zachorowała. Na zastępstwo przyszedł inny nauczyciel ze swoją żoną, która również nas uczyła. Po jakimś czasie adoptowali małe dziecko, gdyż nie mogli mieć swoich. Każdego dnia jedno z nas musiało opiekować się tą dziewczynką i wówczas nie było na lekcji.

Jak się okazało nauczyciel miał problem z alkoholem, na zajęcia z nami przychodził zawsze pijany. Znudziła mi się rola niani dla ich dziecka, chciałam się uczyć, a nie niańczyć dzieci i odmówiłam im opieki nad ich dzieckiem. To wywołało gniew u nauczyciela i spowodowało, że się na mnie uwziął i wystawił mi na koniec roku dwóję z matematyki. Spowodowało to że nie mogłam przejść do następnej klasy i do następnej szkoły, jaka mieściła się w Suszu. Poskarżyłam się moim rodzicom, płakałam, jednak nic nie wskórałam. Rodzice nie zwracali na to uwagi, nawet jeszcze oberwałam, gdyż nie uwierzyli mi, takie były kiedyś czasy. Ale nauczyłam się do tej pory, że muszę sobie sama radzić i spróbować zawalczyć o swoje i tak też uczyniłam.

Poszłam z płaczem do kierownika PGR-u, p. Broniszewskiego, aby mi pomógł. Był to bardzo dobry człowiek, dobrze wykształcony. Przed wojną ukończył studia wyższe. Gdy do niego przyszłam, on już całą sprawę miał przedstawioną dzięki swojej córce Danusi, która razem ze mną uczęszczała do tej samej klasy. Była trochę młodsza ode mnie i słabsza z matematyki, to ja jej ciągle pomagałam z nauką. Kierownik wezwał kuratora, który mnie przeegzaminował i okazało się, że zdałam na piątkę. Sprawdzono nauczanie nauczyciela i uznano jego winę, a za pijaństwo od razu go zwolniono. Ja poszłam do piątej klasy do Susza, do szkoły wieczorowej, miałam wówczas piętnaście lat. Mój były nauczyciel dostał pracę jako sekretarz w wojskowej jednostce, również mieszczącej się w Suszu. Pamiętam, jak kilka razy spotkałam go na ulicy, bardzo mi się odgrażał, ale nie okazywałam strachu i dał sobie w końcu na spokój.

Historia z Ulnowa
Muszę opisać jeszcze jedną historię podczas naszego pobytu w Ulnowie. Na początku traktowano nas tam jak bandytów, ciągle podsłuchiwano nas pod oknami, to było UB. Wszyscy przesiedleni mężczyźni byli wzywani do siedziby UB w Iławie. Ludzie wcześniej przesiedleni byli do nas wrogo nastawieni, gdyż tak im nas przedstawiono. Jednak na szczęście ludzie się do nas sami przekonali, tata otrzymał cztery konie do karmienia i do pracy, mama zaś 15 krów do dojenia.

Jak to na wsi, pracy było bardzo dużo, nie było przecież żadnych maszyn, dlatego mi, nastoletniej dziewczynce przyszło chodzić po zakupy do miasta. Jedynie chleb mama sama wyrabiała, dawano wówczas zboże w deputacie i końmi wożono je w kilka osób do młyna, aby zmielić. Po resztę trzeba było pójść do sklepu do miasta. Pamiętam, że widok człowieka w mundurze bardzo mnie stresował, zostało mi to zapewne po dotychczasowych przeżyciach.

Pewnego popołudnia rodzice wysłali mnie do sklepu, idąc zauważyłam jadącego rowerem listonosza. Na jego widok zaczęłam szybko uciekać w pole, a listonosz widząc mnie pobiegł za mną, pytając dlaczego przed nim uciekam. Wówczas wszystko jemu opowiedziałam, ten człowiek bardzo mi pomógł pokonać strach przed mundurem i uporać się częściowo z powojenną traumą. Powiedział mi, że jest już po wojnie, i że teraz niczego już nie muszę się bać. I tak mijały kolejne miesiące, kończyłam piątą klasę.

Do szkoły miałam 5 kilometrów, oczywiście pieszo, zajęcia rozpoczynały się o godz. 16 a kończyły ok. 21. Należało jeszcze pokonać drogę do domu i na siódmą następnego dnia stawić się do pracy. Młodzież brano wówczas do pracy w ogrodnictwie. Mimo, iż żyło się spokojniej nabawiłam się nerwicy żołądka. Pewna pani doktor z okolicy stwierdziła, że moje ataki bólowe spowodowane są przeżyciami podczas wojny. Nie było na to lekarstwa musiałam sama sobie z tym poradzić.

O świętach w czasie II wojny światowej można było tylko pomarzyć

(…) To były bardzo pracowite lata. Jak już wspominałam do szkoły chodziłam na godzinę szesnastą, a wracałam dopiero ok. 21. Nie mogłam się wysypiać do południa następnego dnia, musiałam wstać o godz. 7 i iść do pracy w pegeerze. Nadal często bolał mnie brzuch i wtedy pomagało tylko położenie się gdzieś na płasko. Praca była bardzo ciężka, pieliłam buraki, rozrzucałam obornik, a zimą młóciłam zboże przy trzydziestostopniowym mrozie. Byłam jeszcze dzieckiem, ale nikt nie przejmował się, że ta praca jest ponad moje siły. Mimo tego chodziłam do szkoły i bardzo dobrze się uczyłam. Udało mi się ukończyć dwie klasy w ciągu jednego roku szkolnego i to z wyróżnieniem. Pomimo tego, że nie było już wojny i codziennego lęku o życie, był to jednak trudny okres dla mnie. Rodzice byli zapracowani i nie interesowali się moimi wynikami w nauce. Chwalili mnie tylko nauczyciele i obcy ludzie. Moim marzeniem było uczyć się dalej, ale rodzice postanowili inaczej. Potrzebne były pieniądze na życie. Musiałam niestety pracować, a moje marzenia rozminęły się z moim życiem.

MOJA SIOSTRA
Jest rok 1949. 11 stycznia urodziła się moja jedyna siostra. Mój malutki braciszek, który przeżył razem ze mną gehennę wojny, wrócił do Polski, aby umrzeć w 1946 roku we wrześniu na ciężką chorobę zakaźną, dyfteryt, czyli błonicę. Dziś miał by duże szanse na przeżycie, wówczas niestety znikome, będąc małym słabym dzieckiem. Mogą sobie Państwo dlatego wyobrazić jak ogromna była moja radość z jej przyjścia na świat. Moja mama musiała zrezygnować z pracy, a tata mało zarabiał. Siostra była chorowitym dzieckiem i rodzice często jeździli z nią do lekarza, leżała również niejednokrotnie w szpitalu. To powód dla którego pracowałam. Taką młodzież jak ja brano do pracy w ogrodzie, do różnych prac ogrodowych. Do piętnastej pracowałam, a po południu uczyłam się. Wspominałam już, że do szkoły miałam ponad 5 kilometrów, a wówczas nie było autobusów. Nawet trudno było w tamtych czasach zdobyć jakiś rower.

PRACA
Zaczęłam pracować jako nastolatka, a następnie już jako osoba dorosła. Pracowałam w pewnym majątku kilka lat, aż do 1955 roku z rocznym wyjazdem do innego pegeeru w Kleczewie, skąd znów wróciłam do Ulnowa. Stamtąd rodzice postanowili się przeprowadzić do spółdzielni produkcyjnej, która mieściła się w Brusinach. Dano nam mieszkanie oddalone 3 kilometry od miejsca pracy. Doszedł jeszcze jeden codzienny spacer, oprócz szkoły to jeszcze do pracy. Ta udręka trwała aż do momentu, kiedy Gomułka rozwiązał spółdzielnie produkcyjne. Wówczas wszystkim, którzy zostali wysiedleni, więc też i moim rodzicom, przekazywano gospodarstwa. Nasza rodzina otrzymała ośmiohektarowe gospodarstwo, bez konia, krowy i żadnych narzędzi. Ze spółdzielni każdy miał otrzymać jakiś przydział, jednak rozdzielano go wg. lat pracy. Dlatego też dostaliśmy bardzo mało – jałówkę i parę świń. Tata postanowił to sprzedać i kupił za uzyskane pieniądze konia i uprząż oraz wóz. Przez kilka najbliższych lat moje życie kręciło się tylko wokół pracy w gospodarstwie. Dodatkowo pracowałam również w PGR-ze, często ratowałam sytuację w domu gdy trzeba było zaorać pole lub skosić zboże to biegłam do kierownika po pomoc. Nie było takiej sytuacji, żeby mi odmówił, ale w zamian musiałam odpracować tę pomoc długimi dodatkowymi godzinami. I tak moje życie upływało, w wiecznym niedostatku, zmęczeniu i przy niejednych troskach. Do dziś nie wiem skąd czerpałam siły, mimo wszystkich przeciwności radość życia. Mojej energii do życia starczało, aby poderwać jeszcze innych do działania.

KILKA HISTORII Z MOJEGO ŻYCIA
5 marca, kiedy umarł Stalin, młóciliśmy siano, gdy nagle kazano wszystkim stanąć na baczność i uczcić jego śmierć minutą ciszy. Naprzeciwko mnie stanął taki Władek, ubrany w spodnie typu ‘kufajki’. Raptem, patrzę, a po jego nogawce wspina się mysz i zmierza do rozporka, w którym naderwane były guziki. Nie wytrzymałam i parsknęłam śmiechem. Natychmiast zjawił się brygadzista, był szpiclem, zabrano mnie samochodem UB do Iławy, na przesłuchanie. Padło pytanie, dlaczego w takim dniu ja śmieję się ze śmierci Stalina. Wytłumaczyłam, że nie z tego się śmiałam, a z myszy, która koledze próbowała wejść do rozporka. Jeden z pracowników UB zaczął się głośno śmiać, na co gniewem zareagował przesłuchujący mnie UB-ek. Myślicie, że mnie odwieźli? Nic z tego, do domu musiałam iść pieszo. Ponownie mnie wezwano, przyjechał po mnie jeden z nich motorem i zamiast do Iławy, skręcił po drodze do lasu. Domyśliłam się, jakie miał zamiary i szybko zeskoczyłam, niestety prosto w kolczaste jeżyny. Udało mi się uciec, ale byłam podrapana aż do krwi. Jak się okazało za nami jechał jeszcze inny UB-ek i widząc całą sytuację natychmiast zgłosił to dalej. Dowiedziałam się, że niedoszły sprawca dostał 2 lata więzienia.

Inna historia związana była z ogrodnikiem. Jabłek było pod dostatkiem w PGR-ze jednak pilnował ich skąpy ogrodnik, niskiej postury. Oj, ja zawsze byłam pomysłowa. Nie mogłam znieść, że skąpiec nawet dzieciom jednego jabłka żałował. Zwołałam chłopaków i zaproponowałam, że przechytrzymy jakoś ogrodnika. Udało nam się go obezwładnić i poczęstować się jabłkami. Była już noc, po okolicy chodził strażnik pilnujący zwierząt i słysząc wołanie z sadu, najpierw się przestraszył ale następnie uwolnił ogrodnika. Następnego dnia wezwał mnie do siebie kierownik, wiedząc, że tylko ja mogłam wpaść na taki pomysł. Wprawdzie nie poniosłam żadnych konsekwencji tej psoty, ale kazano mi ‘łagodniej’ obchodzić się z ludźmi.

Kierownik był bardzo mądrym i obiektywnym człowiekiem, z nim związana była jeszcze jedna historia. Uczęszczałam do jednej klasy z kierownika córką. Była bardzo leniwa, nie chciała się uczyć, zupełne przeciwieństwo mnie. Zawsze przepisywała ode mnie zadania domowe z zeszytów, na przerwie, gdy nie widziałam, nie pytając mnie o zgodę. Pewnego razu przesadziła, po spisaniu zadań, pokreśliła mi w zeszycie pozostałe strony. Rodzice nie byli zamożni i przybory szkolne były bardzo cenne. O zniszczeniu zeszytu powiedziała mi inna koleżanka. Rozmówiłam się z Danką, córką kierownika. Miałam na nazwisko Bura, więc przezywano mnie w szkole ‘kotka’. Rzekłam do Danki: „Żebyś tego nie pożałowała.” Na to Danka: „Jeny, ja się ciebie najwięcej boję. No co mi kotko zrobisz?” Ze szkoły szło się w kierunku domu pod górkę. Jak tylko wyszliśmy z budynku szkoły złapałam Dankę i porządnie się z nią rozprawiłam. Oj mocno była potłuczona. Nie panowałam już wtedy nad sobą, trauma wojny czasami dawała o sobie znać ze zdwojoną siłą. Wszystko widziała żona kierownika, mama Danki. Obie postanowiły pójść na skargę do mojego taty. W między czasie zawołał mnie ojciec Danki. Powiedział, abym przedstawiła całą historię z mojego punktu widzenia. Opowiedziałam, że Danka nigdy się nie uczy, spisuje ode mnie prace domowe i tak mi się jeszcze za to odwdzięcza. Kierownik z jednej strony zrozumiał moją złość, ale też zaznaczył, że nie wolno w ten sposób nikogo karać. Ruszyłam do domu, patrzę, a tata już stoi z pasem. Kierownik domyślał się reakcji ojca więc poszedł ze mną i oznajmił: „Ani mi się waż jej tknąć. A wy do domu” – krzyknął do żony i córki.

Następna historia dotyczy budynku po starej niemieckiej szkole, który mijaliśmy za każdym razem idąc na i z zajęć szkolnych w Suszu. Budynek ten został zbombardowany i zginęła w nim cała rodzina: nauczyciel, jego żona i troje dzieci. Wracaliśmy późno, zazwyczaj po zmroku i wierzcie mi czy nie w szkole zawsze paliło się światło, a dodatkowo w miejscu gdzie kiedyś była kuchnia, gdzie cała rodzina zginęła, widzieliśmy zmasakrowane ciała tych ludzi, w tym kobietę trzymającą dziecko na rękach. Nas szło czworo, dwóch chłopaków i dwie dziewczyny. Gdy zbliżaliśmy się do tego budynku heroizm moich kolegów ich opuszczał i przechodzili na drugą stronę ulicy, a mnie zostawiali po stronie szkoły. Tylko my ich widzieliśmy i nie zdawało się nam. Gdy poszłam w Suszu do spowiedzi poprosiłam jednego z księży o pomoc. Ksiądz poświęcił to miejsce i od tamtej pory mieliśmy już spokój.

Na koniec opowiem Państwu o mojej koleżance. Chorowała ona na padaczkę. Kiedy miała mieć atak, to ja to już wyczuwałam. Pewnego dnia wysłano nas wspólnie do pracy przy zbożu. Wiedziałam od jej brata, że gdy zbliża się atak to staje się agresywna i może zrobić krzywdę. Aby tego uniknąć, trzeba uderzyć ją w twarz. Wtedy ona upadnie, dostanie ataku i należy ją przytrzymać aż do momentu gdy ustąpi. W pewnym momencie widzę, że Alfreda, bo tak miała na imię stoi z widłami, a następnie rzuca się na mnie. Szczęśliwie udało mi się odskoczyć na bok, uderzyłam ją w twarz i przytrzymałam podczas ataku. Po jakimś czasie stan Alfredy się znacznie pogorszył. W nocy zaczęła szaleć, biegać po stole, rodzina nie wiedziała co robić. Zwrócili się do mnie po pomoc. Choć nie lubiłam się z jej mamą, to tym razem przeprosiła mnie i rodziców i poprosiła, abym jakoś jej pomogła. Gdy weszłam do ich domu i popatrzyłam na Alfredę, ta uspokoiła się, poprosiła mnie bym wzięła ją za rękę i nie pozwoliła mi odejść od swojego łóżka. Siedziałam przy niej do godziny czwartej, wtedy odeszła… do końca nie puściła mojej dłoni. Od tamtej pory często proszono mnie o obecność podczas ostatnich chwil życia ich bliskich.

ŚWIĘTA BOŻEGO NARODZENIA
O świętach w czasie trwania drugiej wojny światowej niestety można było tylko pomarzyć. Kiedy byliśmy jeszcze w Niemczech to w ogóle świąt nie obchodziliśmy, nie było na to pozwolenia. Nie inaczej było już po powrocie do Polski. Pomimo tego, że była taka podstawowa potrzeba w ludziach, aby wspólnie usiąść z najbliższymi do stołu, podzielić się chlebem, zaśpiewać kolędy. Niestety to wszystko było zabronione. Donoszono również, że w danym domu się świętuje, sprawdzano pod oknami domów, czy nie słychać śpiewu kolęd i radowania się ze świąt. Tata chciał, abyśmy choć najmniejszą namiastkę świąt mieli i po cichutku, po upewnieniu się, że nikt nas nie obserwuje zasiadaliśmy do stołu. Nie dzieliliśmy się opłatkiem, bo po prostu go wtedy nie było, a zwykłym chlebem. Tata kazał nam uklęknąć i zmówić pacierz. Następnie wspólnie śpiewaliśmy kolędy. Nie zawsze, czasami tylko podzieliliśmy się chlebem i pomodliliśmy się i to wszystko, zaraz szybko wstawaliśmy z kolan, żeby tylko nikt nas nie dojrzał. Dom, w którym mieszkaliśmy na początku, nie miał nawet okien, był częściowo zburzony, na tyle, że ciężko było się ukryć, przed widokiem innych. Potem w domu cioci, mieszkaliśmy w piwnicy.

Bywało również, że w lepszych czasach mieliśmy na święta kurę jako taką potrawę świąteczną. Tata pozbierał trochę sianka, dla mnie i sąsiadów dzieci. Słomę i siano mieliśmy normalnie wyłożone w domu. Razem siadaliśmy na sianie, a nawet kolędowaliśmy po cichu po okolicy. Teraz proszę sobie porównać obecny stół świąteczny, Wigilię, do tego jak święta wyglądają dziś…

W Uluczu były dwie cerkwie i polski kościół. My byliśmy wyznania grekokatolickiego. Okrutny los spotkał księdza i popa, obydwaj zostali zamordowani przez przestępcze bandy. Pamiętam też jedne święta, podczas których wydarzyła się u nas tragedia. Niedaleko naszego domu mieszkał sołtys z żoną i sześcioletnią córką Zosią. W nocy przyszła do ich domu banda UPA i całą rodzinę powieszono. To byli wspaniali ludzie, uczynni i życzliwi, do dziś nie wiem dlaczego spotkał ich tak okrutny los. Powieszono ich w ogrodzie, na widoku, ciała odkrył mój kuzyn Michał i przybiegł zawiadomić mojego tatę. Miał siedem lat i chyba nie do końca wiedział co się z nimi stało. Tata na początku nawet wątpił w jego słowa, ale niestety wszystko po chwili się potwierdziło. Kolejne święta były już spokojniejsze, przeważało polskie wojsko, które przegoniło przestępcze bandy. Było spokojnie, ale bardzo biednie, brakowało wszystkiego, opału, właściwej odzieży, żywności i ogólnie wszystkiego.

A kiedy nastała taka ‘normalność’? Chyba dopiero w Ulnowie (kiedyś ta miejscowość nazywała się Droczyn, z niemieckiego Draussen, w PGR-ze. Kiedy mieliśmy już mieszkanie. Mieszkaliśmy w takim budynku przy drodze, gdzie z przodu było biuro kierownika PGR-u, a z tyłu mieszkania. Tak, to wtedy mieliśmy już piękne święta, Wigilię, mogliśmy pójść do kościoła i uczestniczyć w pasterce. Powróciły i tradycje świąt. Mama przygotowywała potrawy świąteczne, pierogi z ziemniakami i z samą kapustą. Był barszcz, drożdżowe ciasto. Nie było też komu zbierać grzybów, wszyscy ciężko pracowali i nie było po prostu kiedy, więc nie było też uszek. Ale była za to kutia, choć nieco inna, bo z zaparzanej pszenicy, polana ewentualnie roztopionym masłem, bez maku, cukru czy miodu. Takich rarytasów nie mieliśmy. W domu stawiano również choinkę ozdabianą wówczas papierowymi dekoracjami.

Dziękuję wszystkim bardzo za możliwość podzielenia się z mieszkańcami powiatu moimi wspomnieniami. Nie wierzyłam, że tylu czytelników zainteresuje się moją historią. Zbliżają się Święta i z tej okazji chciała bym wszystkim życzyć ciepłych i rodzinnych dni świątecznych. Szanujmy się wzajemnie, nie wywyższajmy się nad innymi. Za mało jest w ludziach miłości. Życie tak mnie doświadczyło, ale ja szanuję każdego. Cieszmy się z każdego dnia, z każdej chwili. Teraz ludzie mają wszystko, ale nie doceniają tego, nie cieszy ich to. Wszystkiego dobrego życzę wszystkim czytelnikom Życia Powiatu Iławskiego i Gazety Iławskiej.
Genowefa Cebeniak

opracowała: Joanna Babecka, Starostwo Powiatowe w Iławie (powiat-ilawski.pl)

Źródło:

https://gazetaolsztynska.pl/ilawa/624564,O-swietach-w-czasie-II-wojny-swiatowej-mozna-bylo-tylko-pomarzyc-ostatni-odcinek-wspomnien-Genowefy-Cebeniak.html

 

Dodaj komentarz

Twój adres email nie będzie publikowany.

Time limit is exhausted. Please reload CAPTCHA.